Część II, Rozdział 4: Pierwsze nieporadne kroki ku sobie
- Mika Łukasik
- 27 kwi
- 5 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 18 maj
Upadek na emocjonalną podłogę ma w sobie coś, czego nikt Ci wcześniej nie mówi:
po nim nie biegniesz dalej.
Po nim... siadasz.
I ja też usiadłam.
Nie dlatego, że miałam plan.
Nie dlatego, że byłam mądrzejsza po latach terapii.
Nie dlatego, że wiedziałam, jak się „uzdrowić”.
Siedziałam dlatego, że nie miałam już siły uciekać.
Przez wiele lat, kiedy bolało, rzucałam się na oślep w kolejne projekty.
Kolejne plany.
Kolejne cele.
Tym razem nie zrobiłam NIC.
Zostałam z tym, co było we mnie.
Na początku była tylko cisza.
Cisza i dziwne, rozedrgane uczucie, jakby pod skórą przewracały się z boku na bok podziemne rzeki, których od lat nie chciałam słyszeć.
Teraz nie miałam dokąd uciec.
I po raz pierwszy naprawdę postanowiłam się temu przyjrzeć.
Nie naprawiać.
Nie rozumieć.
Nie analizować.
Po prostu... czuć.
Przestałam chodzić na spotkania.
Przestałam zagłuszać siebie mądrymi podcastami, książkami, nawet terapią.
Zostawiałam telefon w drugim pokoju.
Wyłączyłam powiadomienia.
Nie odpisywałam na wiadomości.
Potrzebowałam siebie.
Potrzebowałam usiąść naprzeciw siebie i zapytać:
Co tak naprawdę boli?
Co we mnie jest nieukochane?
Czego w sobie nie mogę przyjąć?
Za czym naprawdę tęsknię?
I wtedy to się zaczęło.
Z tej ciszy zaczęły wypływać emocje, o których przez lata opowiadałam na terapii,
ale których nigdy nie pozwoliłam sobie naprawdę przeżyć do końca:
wstyd,
żal,
tęsknota,
złość,
bezsilność,
smutek.
I coś jeszcze głębiej -
coś, co nie miało nigdy zostać wypowiedziane:
Że może pod całą moją siłą i niezależnością
kryje się ktoś, kto panicznie boi się być naprawdę widziany.
Że może jestem zbyt dziwna.
Zbyt pokręcona.
Zbyt trudna.
Zbyt "nie taka", by ktoś naprawdę chciał zostać przy mnie na długo.
Że bliskość, o której tak marzę, w rzeczywistości wydaje mi się potworem czającym się pod łóżkiem,
gotowym mnie pochłonąć, połamać, rozpuścić do reszty.
Że codzienna czułość, codzienne troszczenie się -
wszystko to, czego rzekomo tak bardzo pragnęłam -
przeraża mnie do szpiku kości, bo wymaga odsłonięcia miękkiego brzucha.
A ja od lat buduję wokół niego zbroję z niezależności, dystansu i chłodnej analizy.
Że chcę miłości, ale kiedy ona się zbliża - robię krok w tył.
Że chcę domu, ale na widok otwartych drzwi uciekam, bo boję się, że stracę siebie.
Że pragnę być blisko, ale nie umiem jeszcze pozostać sobą w czyichś ramionach.
A gdzieś pod tym wszystkim - cicha, niewygodna świadomość:
Że może kiedyś miałam szansę na miłość.
Że może ktoś naprawdę chciał mnie zobaczyć.
Ale ja, zaaferowana własnym lękiem i poplątaniem, uciekałam, odcinałam, zasłaniałam się, walczyłam.
Może to nie świat mnie odrzucał.
Może to ja nie umiałam jeszcze zostać.
I może to wcale nie ta moja "niezależność" dawała mi siłę,
a była wyłącznie iluzją przetrwania.
Może to ja od zawsze byłam Królową Mieczy -
tą, która nauczyła się walczyć, gdy tak naprawdę pragnęła być kochana.
Może teraz, po raz pierwszy, uczę się czegoś nowego:
że można bać się bliskości i jednocześnie jej pragnąć.
że można drżeć przed odsłonięciem i mimo to próbować otwierać serce.
że miękkość nie jest słabością.
że odwaga to nie brak lęku, tylko decyzja, by nie uciekać, gdy lęk wrzeszczy najgłośniej.
Może dopiero teraz uczę się kochać nie przez ucieczkę, ale przez zostawanie.
Przede wszystkim - zostawanie przy sobie.
Ale też - przy tych, których kocham.
Nawet wtedy, gdy bliskość mnie przeraża.
Nawet wtedy, gdy miękki brzuch drży ze strachu.
Nawet wtedy, gdy najchętniej uciekłabym z powrotem w tę swoją "samowystarczalność".
To było przerażające.
Jakby z mojego wnętrza wypływało morze stłumionych łez, które latami próbowałam ukryć pod maskami „ogarnięcia”.
I choć każda cząstka mnie chciała znowu uciec - tym razem zostałam.
Płakałam bez "realnego" powodu.
Czułam złość, której kiedyś nie wolno mi było czuć.
Byłam bezbronna.
Płakałam po tych wszystkich małych, cichych stratach, których nikt nigdy nie zauważył.
Płakałam po sobie samej - tej, którą tyle razy zostawiłam.
Płakałałam po miłości, której nie potrafiłam przyjąć.
I wreszcie - pozwoliłam sobie być człowiekiem.
Nie teorią człowieka.
Nie projektem naprawy siebie.
Człowiekiem z krwi, kości i drżącego serca.
Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że właśnie ta zgoda -
na czucie bez kontroli -
będzie pierwszym prawdziwym krokiem ku sobie.
Bo możesz znać wszystkie style przywiązania.
Możesz przeanalizować swoje dzieciństwo 159 razy.
Możesz rozłożyć swoje schematy na czynniki pierwsze.
Możesz analizować każdy swój związek, każde zachowanie, każdą emocjonalną reakcję.
Możesz przeczytać wszystkie te mądre książki o wewnętrznym dziecku, o traumie, o mechanizmach obronnych.
Możesz stworzyć najpiękniejszą, najbardziej uporządkowaną mapę swojego bólu.
Ale jeśli nigdy nie pozwolisz sobie naprawdę poczuć -
jeśli nie pozwolisz swojemu ciału zatrząść się od żalu,
swojemu gardłu zaciąć się od łez,
swojemu sercu pęknąć z bólu i tęsknoty -
to zostaniesz tylko na poziomie rozumienia.
A rozumienie bez czucia nie zmienia życia.
Nie leczy.
Nie uwalnia.
Dopiero kiedy odważysz się naprawdę czuć, zamiast tylko rozumieć -
zaczynasz wracać do siebie.
Nie do obrazu siebie.
Nie do idei siebie.
Do żywego siebie.
I choć to przerażające,
i choć boli,
i choć czasem masz ochotę znowu uciec w teorie, strategie, mądre słowa -
wiesz już, że jedyna droga prowadzi przez to.
Przez serce.
Nie przez głowę.
Przez serce.
I tak właśnie zaczęłam się zbierać.
Nie spektakularnie.
Nie w jeden piękny weekend pełen transformacji.
Zaczęłam się zbierać z wszystkich tych maleńkich kawałków:
z pęknięć w sercu,
z marzeń, które po cichu zwiędły,
z pancerzy, które miały mnie chronić, a tylko mnie oddzielały,
z ran, które wyglądały na zagojone, ale wciąż podskórnie pulsowały.
To zbieranie nie polegało na budowaniu nowej mnie.
Nie polegało na naprawianiu.
Polegało na czuciu.
Na trzymaniu własnych emocji tak, jak trzyma się w dłoniach roztrzaskane szkło - ostrożnie, z czułością, z odwagą, by czasem nie skaleczyć się jeszcze mocniej.
Polegało na tym, by nie uciekać, gdy pojawia się ból.
By nie tłumić, gdy pojawia się tęsknota.
By nie zawstydzać się za własne łzy.
By zostać przy sobie.
Tak jak nigdy wcześniej nie umiałam.
🌿 Zatrzymaj się na chwilę
Pomyśl:
kiedy ostatni raz zdusiłaś w sobie łzy?
Kiedy ostatni raz powiedziałaś „wszystko w porządku”, choć w środku krzyczałaś bezgłośnie o ratunek?
Nie uciekaj od tej chwili.
Nie zasypuj jej działaniem, rozumieniem, kolejnym „muszę sobie poradzić”.
Zostań przy niej.
Zostań przy sobie.
Pozwól łzom płynąć.
Pozwól sercu mówić.
Nie musisz być silna.
Nie musisz być dzielna.
Nie musisz być nikim innym niż sobą -
całą, prawdziwą, w tym, co boli,
i w tym, co właśnie próbuje się uwolnić.
Oddychaj.
Jesteś tutaj.
Żywa.
I to znaczy więcej, niż kiedykolwiek Ci powiedziano.
✨ STOPKLATKA ✨
Przestałam uciekać.
Przestałam analizować.
Zaczęłam czuć.
I wtedy dotarło do mnie coś, o czym nikt nie mówił:
Wiedzieć o sobie wszystko - to nic.
Czuć siebie naprawdę - to cała rewolucja.
Idziemy dalej. W stronę tej, którą byłaś, zanim świat kazał Ci się poprawiać.